OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA
W kwietniu
br ukazała się książka opisująca dzieje mojej rodziny ze strony mamy – „My z
Chechła”, której jestem autorką. Ja tylko w zasadzie spisywałam fakty, ale
dostarczały ich nie tylko moje poszukiwania, lecz i wspomnienia 95-letniej
cioci Danuty Dydowicz, mamy i jej brata, moich sióstr i kuzynów i dopiero te
wspomnieniowe puzzle złożyły się na tę historię.
Tytułowe Chechło
to wieś małopolska leżąca pod Olkuszem na skraju Pustyni Błędowskiej, skąd
wywodzą się nasze rodzinne korzenie.
Słowo „my”
odnosi się do naszej rodziny Kulawików i Rudych, począwszy od pradziadków
poprzez moich dziadków, mamę i jej brata, mnie i sióstr oraz kuzynów,
siostrzeńców, na ich dzieciach skończywszy, czyli historia obejmuje pięć
pokoleń.
Są tu nie
tylko życiorysy przodków, ale także nasze osobiste i bardzo emocjonalne
wspomnienia związane z naszymi świątecznymi, a zwłaszcza wakacyjnymi wizytami
na tej urokliwej wsi, do czego nawiążę w innym miejscu.
„My z
Chechła” to historia spisana dla czwartej i piątej generacji Kulawików, ale
także dla nas, mamy i jej brata Aleksandra oraz ich dzieci (Dorota, Beata, ja,
Jerzy, Krzysztof, Aleksandra), którzy również jesteśmy bohaterami tej
opowieści.
Książka
została wydana w ograniczonym nakładzie, wyłącznie dla rodziny, dlaczego
więc postanowiłam spotkać się z Państwem i opowiedzieć o niej? PONIEWAŻ
tematem naszego spotkania nie jest opowiadanie o publikacji, z którą nie
możecie się państwo zapoznać, ale o tym, dlaczego warto spisywać rodzinne
dzieje.
W tym
miejscu muszę zaznaczyć, że ciekawą i emocjonującą opowieść można stworzyć na
podstawie na pozór banalnych i nie obfitujących w przygody życiorysów. Ale w
każdej rodzinie znajdą się ciekawe wątki, może jakieś dramaty, może osobowości,
które zasługują na upamiętnienie.
Moi
dziadkowie i pradziadkowie byli chłopami ze wsi, którzy swoje życie spędzili w
Chechle, prowadząc gospodarkę, uprawiając pole i hodując zwierzęta.
Niby nic
ciekawego, ale męska część rodziny Kulawików parała się – i para nadal - muzyką
i to jest znaczący wątek mej opowieści, o czym za chwilę.
Ale mamy w
rodzinie Kulawików legendę – pradziadka Hieronima, który musiał być wielką
osobowością, ponieważ wspomnienie o nim przekazywane jest z pokolenia na
pokolenie. (Tu pojawia się wątek fruwającej siekiery, chociaż pradziadek
bezpośrednio nikogo nie zabił, aczkolwiek doprowadził do śmierci swojej
pierwszej żony Rozalii. Uciekając w zimną noc przed pijanym i bardzo agresywnym
mężem Rozalia przeziębiła się i wskutek tego umarła w 1907 r. w wieku zaledwie
33 lat).
Dużą
osobowością odznaczał się także jego syn Piotr, mój dziadek, postać
dostarczająca tak wielu anegdot, że kiedyś przymierzaliśmy się nawet do
napisania książki właśnie o nim. 72 lata gry na bębnie w orkiestrze dętej przy
Fabryce Papieru w Kluczach, 72 lata działalności w OSP w Chechle! Dostarczyciel
wielu powiedzonek, np. „cześć i chwała, wódka by się zdała”, bo lubił
wypić, choć w przeciwieństwie do swego ojca Hieronima, dziadek po wypiciu
grzecznie zasypiał.
Opowieści o
dziadku Kierominku – tak go nazywano w Chechle, gdzie każdy ma jakieś
przezwisko – wniosły w naszą rodzinną historię sporo humoru.
Ale tak
naprawdę tym, co mnie bezpośrednio skłoniło do pisania, były dwie książki.
Pierwsza z nich to „Kajś” Zbigniewa Rokity (do kupienia w Cekusiowym sklepiku),
w której autor opowiada o swoim prapradziadku Urbanie Kieslichu ?. Mając do
dyspozycji zaledwie jedną jego fotografię, pisze, że wiele by dał, aby zobaczyć
pradziadka z mniej oficjalnej strony.
I o to
właśnie chodzi w tej mojej pisaninie – aby ludzie, których czarno-białe
fotografie bardzo często przechowywane są w pudełkach po butach, stali się
postaciami żywymi, posiadającymi jakieś biografie, albo przynajmniej
otrzymali imiona i nazwiska oraz stopień pokrewieństwa.
To moje
ulubione zdjęcie „z pudełka” - rodzeństwo Rudych. Od lewej: Zofia, Stanisław,
Julianna, Władysław z Natalią, Stefania, Kazimierz, Aniela (brak Józefa). Przy
okazji poszukiwania zdjęć do „My z Chechła” zdjęcia zostały uporządkowane,
pozbierane z różnych miejsc, ale wcześniej mama je opisała. Przy okazji takich
właśnie zdjęć archiwalnych – wiele z nich jest bardzo pięknych, wartych
pokazania młodszym pokoleniom.
Druga
inspiracja to bestsellerowa książka Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki”. W
życiorysach bohaterek tej książki zobaczyłam losy moich prababek, a
przynajmniej jednej, prababki Marianny Kulawik, którą w wieku 40 lat wydano za
owdowiałego Hieronima z pięciorgiem dzieci. Nie miała z nim lekkiego życia!
Aby
uwiecznione na zdjęciach postacie ożyły, należy wypytać o nie najstarszych
członków rodziny. W moim przypadku takim sięgającym najdawniejszych lat źródłem
była ciocia Danuta Dydowicz, obecnie lat 96, wnuczka Hieronima po jego
pierwszej żonie Rozalii, która jeszcze pradziadka dobrze pamięta. Jedno z jej
wspomnień dotyczy wizyty gospodarzy spod Miechowa, którzy przyjechali konno
prosić Hieronima (kontrabas) i jego brata Gaudentego (skrzypce), tworzących
znany w okolicy zespół weselnych grajków
Kulawikowie, aby zagrali na weselu.
Dla mnie
przyglądanie się dziadkom czy ciotkom stało się okazją do refleksji, analizy
charakteru oraz odkryć, takich jak to, że babcia Zofia nigdy się na zdjęciach
nie uśmiecha, zawsze jest poważna i jakby nieobecna. I taka też była na co
dzień.
Jak
zbierać takie informacje? W niektórych przypadkach musiałam poprzestać na wywiadach telefonicznych
(ze względu na brak samochodu) i rozmowach wspomnieniowych z siostrami. Dużo
materiału zarejestrowałam na smartfonie. Były to rozmowy w kuchni z mamą,
a także
rozmowy wspomnieniowe z bratem mamy wujkiem Alkiem i jego synami Jurkiem i
Krzysztofem oraz ich żonami, z którymi spotkałam się w Krakowie 11 maja ub.
roku przy suto zastawionym stole.
Nagrania tych rozmów zostały przeze mnie pieczołowicie spisane i wszystkie
znalazły się w książce, dzięki czemu przetrwały, ponieważ pliki audio niechcący
skasowałam.
W tym
miejscu gorąco namawiam przedstawicieli starszych generacji, do których
zaliczam już i siebie (pokolenie Gomułki!), aby wzięły smartfona i nagrały
własne opowieści. Najlepiej skopiować je na jakimś nośniku, aby poczekały na
swój czas, ponieważ wiadomo, że młodzi nie interesują się historią, a kiedy się
już zainteresują, najczęściej jest tak, że zapytać nie ma kogo.
W moim
przypadku bez odpowiedzi pozostało bardzo wiele pytań. Np. to, dlaczego Piotr i
Zofia brali ślub w sobotę późnym wieczorem?
Kiedy brat
mamy, wujek Alek zapytał kiedyś o to dziadka, ten odpowiedział: - No jak to,
nie pamiętasz? Wujek nie mógł pamiętać, bo urodził się trzy lata po ślubie
rodziców.
Nie mogę
sobie dziś darować, że nie pytało się babci o jej matkę, prababkę Marię Rudy.
Tyle, że wujek Władek zdążył jeszcze powiedzieć, że była kobietą dobrą, bo nie
zamykała chleba na klucz.
Nie pytało
się dziadka o jego ojca Hieronima, choć kiedy zapytałam go niedługo przed jego
śmiercią, nie chciał na jego temat nic mówić. Dziadkowie nie wspominali nigdy o
Gaudentym i tajemnicą pozostaje to, o co pokłócili się z jego córką Marią. W
każdym razie nie utrzymywali żadnych kontaktów.
Parafrazując
księdza Twardowskiego – spieszmy się pytać bliskich, tak szybko odchodzą.
Zgłębianie
historii rodziny może dostarczyć wielu ciekawych i cennych informacji, o
których się do tej pory nie wiedziało, jak np. informacja o wspomnianej wcześniej fruwającej
siekierze (pradziadek rzucił nią za synem Władysławem, który nie chciał przejąć
gospodarki, siekiera wbiła się na szczęście we framugę drzwi, ale Władysław i
tak skończył źle, uduszony po niezbyt przykładnym życiu własnymi szelkami).
Poznawanie
dziejów rodziny może dostarczyć powodów do dumy i sprawić, że zaczynamy postrzegać
ją w bardziej pozytywnym świetle. Bo czym innym jest – przy całym szacunku dla
pracy chłopów - zwykłe uprawianie pola i hodowla zwierząt, a czym innym jest
np. kultywowana z pokolenia na pokolenie tradycja muzykowania.
Potomkowie
Hieronima z jego drugiego małżeństwa, z Marianną, to muzycy. Starszy syn Piotr,
nasz dziadek, grał na altówce, potem na bębnie, syn Paweł - na trąbce (jego
syn, wujek Józek, też gra). Te tradycje kontynuuje linia ze strony Aleksandra,
syna Piotra. Syn Aleksandra Jerzy Kulawik ukończył Akademię Muzyczną w Krakowie w klasie
klarnetu, gra też na saksofonie i gitarze.
Syn Jerzego,
Jakub, gra na trąbce barokowej i gitarze. Obydwaj czasami koncertują razem w
zespole. Mr Lonely. Syn Jerzego, Łukasz, śpiewa, Staś gra na perkusji
Synowie
Gaudentego, Mieczysław i Wacław, zostali profesjonalnymi skrzypkami – Wacław
grał w Filharmonii Śląskiej w Katowicach (był tam pierwszym skrzypkiem), a
Mieczysław – w Filharmonii Nowojorskiej (New York Philharmonic). W czasie wojny
Mieczysław trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie stał się członkiem
orkiestry obozowej. W archiwum KL Dachau, do którego zwróciłam się po
informacje zachowały się wzmianki o Mieczysławie, a nawet zdjęcie baraku, w
którym pracował.
Ze strony
rodziny Rudych obiektem dumy jest czołowy śląski (i nie tylko) plakacista Roman
Kalarus, profesor śląskiej ASP, który miał w C.entrum wystawę. W każdej
rodzinie znajdą się takie postacie.
Genealogia
Jest taki
aspekt sprawy w badaniu rodzinnych dziejów, który ja pominęłam. Badanie
genealogii, która mogłaby ustalić np., czy w naszych żyłach nie płynie
przypadkiem krew szlachecka (kto by nie chciał), albo krew cudzoziemska. W
niejednej rodzinie istnieje pewnie legenda o prawdziwych jej korzeniach – mnie
ciocia Danuta powiedziała, że nasza rodzina wywodzi się z Finlandii, ale dziś
jest to już nie do ustalenia. Pozostaje wątek krwi błękitnej. Prapradziadek
Maciej Kulawik miał za żonę Magdalenę Ornatowską, która być może była kobietą
herbową, ale pobieżne poszukiwania w internecie nic nie dały. Na pewno warto by
było to zgłębić, ale wymagałoby to wizyty na plebanii w Chechle i wglądu w
księgi metrykalne. Może kiedyś.
Drugi wątek
to przynależność do rodziny Szreniawów.
Jak podaje
Wikipedia Herb występował głównie wśród rodzin osiadłych w ziemi
krakowskiej, łęczyckiej, radomskiej i kaliskiej. Spośród najbardziej znanych
rodów pieczętujących się herbem Szreniawa, należy wymienić Kmitów i Kwileckich.
Ród zacny, bo jest wymieniany już w najstarszym zachowanym do dziś polskim
herbarzu, Insignia seu clenodia Regis et Regni Poloniae, spisanym przez
historyka Jana Długosza w latach 1464–1480.
Są pewne
tropy, które wskazują na jakieś powiązania z tym herbem:
1.
Zainteresowanie
męża cioci Stefanii Płaszewskiej (siostra mojej babci), który wyszukał
informacje na temat tego rodu – obecnie są w moim posiadaniu. Podejrzewam, że
mu to jakoś imponowało.
2.
Wspomnienie
wujka Władka (brat babci) o ciotce Szreniawinie, która dawno temu, może jeszcze
przed wojną, przyjeżdżała do Chechła.
3.
Stwierdzenie
babci, że nie mamy wyglądu chłopskich dzieci.
4.
Na
cmentarzu w Chechle znajduje się zniszczona kolumna z motywem herbu Szreniawów.
Jakakolwiek
jest prawda, podejrzewam, że była to szlachta mocno schłopiała, której
przedstawicielki pracowały w polu w rękawiczkach (jak wspomina ojciec, w
którego wsi mieszkali Szreniawowie).
Można
tworzyć rozległe wywody genealogiczne, ale mnie w mojej historii rodzinnej
interesowali ludzie, ich przeżycia i doświadczenia, a także to, co nam
przekazali w swoich genach czy tradycjach, a nie gołe nazwiska.
Miejsce
Ktoś mógłby
powiedzieć, że co ciekawego można odkryć i napisać, gdy rodzina od wieków albo
lat mieszka w tym samym, średnio ciekawym domu, np. na zabudowanej ulicy. Ale
nawet najbrzydsze podwórko może stać się miejscem fascynujących wydarzeń –
zabaw na trzepaku czy kopania piłki na podwórku, zawiązywania przyjaźni. My,
wnuki Zofii i Piotra, mieliśmy – nadal mamy -
to szczęście, że rodzinne gniazdo Kulawików (i Rudych) znajduje się w
urokliwej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, na skraju Pustyni Błędowskiej,
gdzie w okolicy płyną krystalicznie czyste wody i szumią zdrowe
świerkowo-sosnowe lasy.
Nasze pobyty
skutkowały nie tylko dobrym zdrowiem, ale miały wpływ na niektóre wybory
życiowe. Zacytuję tu wypowiedź mojej siostrzenicy Karoliny:
Jedno z pierwszych wspomnień,
jakie mam z dzieciństwa, dotyczy właśnie Chechła, jeszcze za życia prababci
Zosi. Pamiętam, że wzięła mnie ze sobą, by zaprowadzić krowę na Skołkę na
kawałek wydzielony na pastwisko i że zbierałam po drodze kwiatki. Pamiętam też
mgliście sianokosy za górą i wykopki ziemniaków na Skołce. Zastanawiam się
dzisiaj, na ile te wczesne doświadczenia ukształtowały ciągoty do natury, koni
i wyboru rolnictwa jako kierunku edukacji.
Zbudowany pod koniec lat 50. dom jest bardzo zwyczajny, żadnych lochów,
korytarzy, tajemniczych zakamarków, ekscytujący był tylko mocno zakurzony
strych, na który babcia nie pozwalała wchodzić. Ale były też podwórko z
groźnymi, broniącymi dostępu do wychodka gęsiami i krowami, a przede wszystkim
stodoła, miejsce znakomitych zabaw. Dziś stodoły nie ma, zachowały się tylko
deski, które zdobią ścianę domu Krzysztofa. Działo się w tym obejściu dużo, np.
to, że byk wziął Jurka na rogi
Dom w
Chechle zawsze budził we mnie jakieś poczucie bezpieczeństwa. Była kuchnia, po
której krzątała się babcia, i to światełko z małej lampki w jej oknie. Lubiłam
wracać tam po ciemku i widzieć to światełko.
Przytaczam
ten cytat po to, aby powiedzieć, że miejsca stają się ważne nie tylko przez to,
jakie są, ale czym są i z jakim rodzajem i ładunkiem emocji są związane. Dzięki
temu najskromniejsza nawet „chata” może stać się miejscem magicznym.
Pisanie takich rodzinnych dziejów ma także duży walor dokumentacyjny,
ponieważ pozwala utrwalić obraz przeszłości, rzeczy minionych, a dla młodszych
generacji z pewnością dziwacznych i mało zrozumiałych. I znów odwołam się do
tekstu:
Tamtego
dawnego Chechła z lat 70. i 80. XX w. już nie ma. Starzy mieszkańcy wsi,
pamiętający Piotra i Zośkę, wymarli. Na ulicach rzadko rozbrzmiewa głos
pozdrawiających się ludzi, którzy nawet do sklepu i kościoła jeżdżą
samochodami. Od lat nie słychać ryku krów wracających z pola (i ozdabiających
ulice krowimi plackami), nie ma wałęsających się gęsi. I nie pieją koguty.
Podwórka nie są już upstrzone odchodami drobiu. Na rynek nie zajeżdża pękaty
niebieski „pekaes” – autobus Polskiej Komunikacji Samochodowej zwożący ludzi z
pracy w Kluczach, Jaroszowcu czy Olkuszu. W ogóle bez samochodu trudno się
teraz obejść. W dobrze zaopatrzonych sklepach, jest nawet market „Biedronka”,
panuje samoobsługa. Nie trzeba stać w kolejce między wiejskimi kobietami i
czekać, aż sprzedawca odważy im cukier, odkroi marmoladę albo wsypie do tytki
„jakichś” cukierków. I dopiero wtedy łaskawie zauważy i obsłuży dzieci.
Dla osoby, która podejmie się pisania rodzinnej historii, ale jest osobą
uczestniczącą w dawnych wydarzeniach, będzie to bardzo emocjonująca podróż w przeszłość,
czego i ja doświadczyłam, szczególnie gdy wraz z wujkiem Alkiem i kuzynami
zasiedliśmy do wspomnień, nieraz zaśmiewając się z nich do łez. Mnie
towarzyszyła jednak cały czas refleksja nad nieudanym życiem babci Zofii, o którym
nie mówiła wiele, ale co teraz uświadamiam sobie bardzo wyraźnie. A jeszcze
bardziej to, jak wiele pytań pozostało bez odpowiedzi.
Ostatnia
kwestia związana z pisaniem to to, czy jest to zadanie trudne, wymagające
specjalnych umiejętności. Moim zdaniem nie, bo jeśli ma się dużo informacji, to
trzeba tylko wziąć pióro do ręki, usiąść wygodnie i pisać. Ja biorąc się za
pisanie nie sądziłam, że tekst się tak rozrośnie (a pewnie także i kuzyn, który
obiecał książkę wydrukować). Jeżeli podejmie się tego osoba młodsza, tekst
będzie bardziej faktograficzny. Jeśli uczestnik wydarzeń, pamiętający osoby
portretowane – nasyci je emocjami, ubarwi własnymi wspomnieniami.
Początkowo
książka miała być pisana w trzeciej osobie, ale Jurek i Krzysiek namówili mnie,
aby była to moja osobista narracja. Starałam się jednak bardzo, abyśmy wszyscy
poczuli się autorami, aby tych nie moich wspomnień było jak najwięcej.
PODSUMOWANIE
Mam
nadzieję, że „My z Chechła” spełni w mojej rodzinie liczne cele, jakie mi
przyświecały, a są nimi:
-
przekazanie i ocalenie wiedzy na temat naszych przodków
- pokazanie
lub pozbawienie anonimowości ludzi, którzy uwiecznieni zostali na zdjęciach
-
zintegrowanie rodziny choć na kartach książki – chciałam, aby spotkali się na
nich ci członkowie rodziny, głównie piąta generacja – prawnukowie Zofii i
Piotra, którzy praktycznie już się nie znają
- wzbudzenie
dumy poprzez przedstawienie dokonań przedstawicieli Rudych i Kulawików
- wzbudzenie
refleksji nad tym, jakie wartości, które wynieśliśmy z tej rodziny,
chcielibyśmy ponieść dalej. Dla mnie bardzo ważna była gościnność dziadków i
wujków, że gość był mile widziany nawet o północy, kiedy to wstawali bez skargi
z łóżka, aby dać jeść synowi, który przyjeżdżał z Katowic z kolegą.
Teraz już
państwo rozumiecie, co oznacza tytuł „My z Chechła”. My to nie tylko zbiór osób
wywodzących się z tej wsi, ale wspólna tożsamość, tradycje, wartości.
Dziękuję.