niedziela, 13 lipca 2025

Ocalić od zapomnienia

 

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA

W kwietniu br ukazała się książka opisująca dzieje mojej rodziny ze strony mamy – „My z Chechła”, której jestem autorką. Ja tylko w zasadzie spisywałam fakty, ale dostarczały ich nie tylko moje poszukiwania, lecz i wspomnienia 95-letniej cioci Danuty Dydowicz, mamy i jej brata, moich sióstr i kuzynów i dopiero te wspomnieniowe puzzle złożyły się na tę historię.



Tytułowe Chechło to wieś małopolska leżąca pod Olkuszem na skraju Pustyni Błędowskiej, skąd wywodzą się nasze rodzinne korzenie.

Słowo „my” odnosi się do naszej rodziny Kulawików i Rudych, począwszy od pradziadków poprzez moich dziadków, mamę i jej brata, mnie i sióstr oraz kuzynów, siostrzeńców, na ich dzieciach skończywszy, czyli historia obejmuje pięć pokoleń.

Są tu nie tylko życiorysy przodków, ale także nasze osobiste i bardzo emocjonalne wspomnienia związane z naszymi świątecznymi, a zwłaszcza wakacyjnymi wizytami na tej urokliwej wsi, do czego nawiążę w innym miejscu.

„My z Chechła” to historia spisana dla czwartej i piątej generacji Kulawików, ale także dla nas, mamy i jej brata Aleksandra oraz ich dzieci (Dorota, Beata, ja, Jerzy, Krzysztof, Aleksandra), którzy również jesteśmy bohaterami tej opowieści.

Książka została wydana w ograniczonym nakładzie, wyłącznie dla rodziny, dlaczego więc postanowiłam spotkać się z Państwem i opowiedzieć o niej? PONIEWAŻ tematem naszego spotkania nie jest opowiadanie o publikacji, z którą nie możecie się państwo zapoznać, ale o tym, dlaczego warto spisywać rodzinne dzieje.

W tym miejscu muszę zaznaczyć, że ciekawą i emocjonującą opowieść można stworzyć na podstawie na pozór banalnych i nie obfitujących w przygody życiorysów. Ale w każdej rodzinie znajdą się ciekawe wątki, może jakieś dramaty, może osobowości, które zasługują na upamiętnienie.

Moi dziadkowie i pradziadkowie byli chłopami ze wsi, którzy swoje życie spędzili w Chechle, prowadząc gospodarkę, uprawiając pole i hodując zwierzęta.

Niby nic ciekawego, ale męska część rodziny Kulawików parała się – i para nadal - muzyką i to jest znaczący wątek mej opowieści, o czym za chwilę.

Ale mamy w rodzinie Kulawików legendę – pradziadka Hieronima, który musiał być wielką osobowością, ponieważ wspomnienie o nim przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. (Tu pojawia się wątek fruwającej siekiery, chociaż pradziadek bezpośrednio nikogo nie zabił, aczkolwiek doprowadził do śmierci swojej pierwszej żony Rozalii. Uciekając w zimną noc przed pijanym i bardzo agresywnym mężem Rozalia przeziębiła się i wskutek tego umarła w 1907 r. w wieku zaledwie 33 lat).

Dużą osobowością odznaczał się także jego syn Piotr, mój dziadek, postać dostarczająca tak wielu anegdot, że kiedyś przymierzaliśmy się nawet do napisania książki właśnie o nim. 72 lata gry na bębnie w orkiestrze dętej przy Fabryce Papieru w Kluczach, 72 lata działalności w OSP w Chechle! Dostarczyciel wielu powiedzonek, np. „cześć i chwała, wódka by się zdała”, bo lubił wypić, choć w przeciwieństwie do swego ojca Hieronima, dziadek po wypiciu grzecznie zasypiał.

Opowieści o dziadku Kierominku – tak go nazywano w Chechle, gdzie każdy ma jakieś przezwisko – wniosły w naszą rodzinną historię sporo humoru.

Ale tak naprawdę tym, co mnie bezpośrednio skłoniło do pisania, były dwie książki. Pierwsza z nich to „Kajś” Zbigniewa Rokity (do kupienia w Cekusiowym sklepiku), w której autor opowiada o swoim prapradziadku Urbanie Kieslichu ?. Mając do dyspozycji zaledwie jedną jego fotografię, pisze, że wiele by dał, aby zobaczyć pradziadka z mniej oficjalnej strony.

I o to właśnie chodzi w tej mojej pisaninie – aby ludzie, których czarno-białe fotografie bardzo często przechowywane są w pudełkach po butach, stali się postaciami żywymi, posiadającymi jakieś biografie, albo przynajmniej otrzymali imiona i nazwiska oraz stopień pokrewieństwa.

To moje ulubione zdjęcie „z pudełka” - rodzeństwo Rudych. Od lewej: Zofia, Stanisław, Julianna, Władysław z Natalią, Stefania, Kazimierz, Aniela (brak Józefa). Przy okazji poszukiwania zdjęć do „My z Chechła” zdjęcia zostały uporządkowane, pozbierane z różnych miejsc, ale wcześniej mama je opisała. Przy okazji takich właśnie zdjęć archiwalnych – wiele z nich jest bardzo pięknych, wartych pokazania młodszym pokoleniom.

Druga inspiracja to bestsellerowa książka Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki”. W życiorysach bohaterek tej książki zobaczyłam losy moich prababek, a przynajmniej jednej, prababki Marianny Kulawik, którą w wieku 40 lat wydano za owdowiałego Hieronima z pięciorgiem dzieci. Nie miała z nim lekkiego życia!

Aby uwiecznione na zdjęciach postacie ożyły, należy wypytać o nie najstarszych członków rodziny. W moim przypadku takim sięgającym najdawniejszych lat źródłem była ciocia Danuta Dydowicz, obecnie lat 96, wnuczka Hieronima po jego pierwszej żonie Rozalii, która jeszcze pradziadka dobrze pamięta. Jedno z jej wspomnień dotyczy wizyty gospodarzy spod Miechowa, którzy przyjechali konno prosić Hieronima (kontrabas) i jego brata Gaudentego (skrzypce), tworzących znany w okolicy zespół weselnych grajków  Kulawikowie, aby zagrali na weselu. 

 

Dla mnie przyglądanie się dziadkom czy ciotkom stało się okazją do refleksji, analizy charakteru oraz odkryć, takich jak to, że babcia Zofia nigdy się na zdjęciach nie uśmiecha, zawsze jest poważna i jakby nieobecna. I taka też była na co dzień.

Jak zbierać takie informacje? W niektórych przypadkach musiałam poprzestać na wywiadach telefonicznych (ze względu na brak samochodu) i rozmowach wspomnieniowych z siostrami. Dużo materiału zarejestrowałam na smartfonie. Były to rozmowy w kuchni z mamą,

a także rozmowy wspomnieniowe z bratem mamy wujkiem Alkiem i jego synami Jurkiem i Krzysztofem oraz ich żonami, z którymi spotkałam się w Krakowie 11 maja ub. roku  przy suto zastawionym stole. Nagrania tych rozmów zostały przeze mnie pieczołowicie spisane i wszystkie znalazły się w książce, dzięki czemu przetrwały, ponieważ pliki audio niechcący skasowałam.

W tym miejscu gorąco namawiam przedstawicieli starszych generacji, do których zaliczam już i siebie (pokolenie Gomułki!), aby wzięły smartfona i nagrały własne opowieści. Najlepiej skopiować je na jakimś nośniku, aby poczekały na swój czas, ponieważ wiadomo, że młodzi nie interesują się historią, a kiedy się już zainteresują, najczęściej jest tak, że zapytać nie ma kogo.

W moim przypadku bez odpowiedzi pozostało bardzo wiele pytań. Np. to, dlaczego Piotr i Zofia brali ślub w sobotę późnym wieczorem?

Kiedy brat mamy, wujek Alek zapytał kiedyś o to dziadka, ten odpowiedział: - No jak to, nie pamiętasz? Wujek nie mógł pamiętać, bo urodził się trzy lata po ślubie rodziców.

Nie mogę sobie dziś darować, że nie pytało się babci o jej matkę, prababkę Marię Rudy. Tyle, że wujek Władek zdążył jeszcze powiedzieć, że była kobietą dobrą, bo nie zamykała chleba na klucz.

Nie pytało się dziadka o jego ojca Hieronima, choć kiedy zapytałam go niedługo przed jego śmiercią, nie chciał na jego temat nic mówić. Dziadkowie nie wspominali nigdy o Gaudentym i tajemnicą pozostaje to, o co pokłócili się z jego córką Marią. W każdym razie nie utrzymywali żadnych kontaktów.

Parafrazując księdza Twardowskiego – spieszmy się pytać bliskich, tak szybko odchodzą.

Zgłębianie historii rodziny może dostarczyć wielu ciekawych i cennych informacji, o których się do tej pory nie wiedziało, jak np. informacja o wspomnianej wcześniej fruwającej siekierze (pradziadek rzucił nią za synem Władysławem, który nie chciał przejąć gospodarki, siekiera wbiła się na szczęście we framugę drzwi, ale Władysław i tak skończył źle, uduszony po niezbyt przykładnym życiu własnymi szelkami).

Poznawanie dziejów rodziny może dostarczyć powodów do dumy i sprawić, że zaczynamy postrzegać ją w bardziej pozytywnym świetle. Bo czym innym jest – przy całym szacunku dla pracy chłopów - zwykłe uprawianie pola i hodowla zwierząt, a czym innym jest np. kultywowana z pokolenia na pokolenie tradycja muzykowania.

Potomkowie Hieronima z jego drugiego małżeństwa, z Marianną, to muzycy. Starszy syn Piotr, nasz dziadek, grał na altówce, potem na bębnie, syn Paweł - na trąbce (jego syn, wujek Józek, też gra). Te tradycje kontynuuje linia ze strony Aleksandra, syna Piotra. Syn Aleksandra Jerzy Kulawik ukończył  Akademię Muzyczną w Krakowie w klasie klarnetu, gra też na saksofonie i gitarze.

Syn Jerzego, Jakub, gra na trąbce barokowej i gitarze. Obydwaj czasami koncertują razem w zespole. Mr Lonely. Syn Jerzego, Łukasz, śpiewa, Staś gra na perkusji

Synowie Gaudentego, Mieczysław i Wacław, zostali profesjonalnymi skrzypkami – Wacław grał w Filharmonii Śląskiej w Katowicach (był tam pierwszym skrzypkiem), a Mieczysław – w Filharmonii Nowojorskiej (New York Philharmonic). W czasie wojny Mieczysław trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie stał się członkiem orkiestry obozowej. W archiwum KL Dachau, do którego zwróciłam się po informacje zachowały się wzmianki o Mieczysławie, a nawet zdjęcie baraku, w którym pracował.

Ze strony rodziny Rudych obiektem dumy jest czołowy śląski (i nie tylko) plakacista Roman Kalarus, profesor śląskiej ASP, który miał w C.entrum wystawę. W każdej rodzinie znajdą się takie postacie.

 

Genealogia

Jest taki aspekt sprawy w badaniu rodzinnych dziejów, który ja pominęłam. Badanie genealogii, która mogłaby ustalić np., czy w naszych żyłach nie płynie przypadkiem krew szlachecka (kto by nie chciał), albo krew cudzoziemska. W niejednej rodzinie istnieje pewnie legenda o prawdziwych jej korzeniach – mnie ciocia Danuta powiedziała, że nasza rodzina wywodzi się z Finlandii, ale dziś jest to już nie do ustalenia. Pozostaje wątek krwi błękitnej. Prapradziadek Maciej Kulawik miał za żonę Magdalenę Ornatowską, która być może była kobietą herbową, ale pobieżne poszukiwania w internecie nic nie dały. Na pewno warto by było to zgłębić, ale wymagałoby to wizyty na plebanii w Chechle i wglądu w księgi metrykalne. Może kiedyś.

Drugi wątek to przynależność do rodziny Szreniawów.

Jak podaje Wikipedia Herb występował głównie wśród rodzin osiadłych w ziemi krakowskiej, łęczyckiej, radomskiej i kaliskiej. Spośród najbardziej znanych rodów pieczętujących się herbem Szreniawa, należy wymienić Kmitów i Kwileckich. Ród zacny, bo jest wymieniany już w najstarszym zachowanym do dziś polskim herbarzu, Insignia seu clenodia Regis et Regni Poloniae, spisanym przez historyka Jana Długosza w latach 1464–1480.

Są pewne tropy, które wskazują na jakieś powiązania z tym herbem:

1.     Zainteresowanie męża cioci Stefanii Płaszewskiej (siostra mojej babci), który wyszukał informacje na temat tego rodu – obecnie są w moim posiadaniu. Podejrzewam, że mu to jakoś imponowało.

2.     Wspomnienie wujka Władka (brat babci) o ciotce Szreniawinie, która dawno temu, może jeszcze przed wojną, przyjeżdżała do Chechła.

3.     Stwierdzenie babci, że nie mamy wyglądu chłopskich dzieci.

4.     Na cmentarzu w Chechle znajduje się zniszczona kolumna z motywem herbu Szreniawów.

Jakakolwiek jest prawda, podejrzewam, że była to szlachta mocno schłopiała, której przedstawicielki pracowały w polu w rękawiczkach (jak wspomina ojciec, w którego wsi mieszkali Szreniawowie).

Można tworzyć rozległe wywody genealogiczne, ale mnie w mojej historii rodzinnej interesowali ludzie, ich przeżycia i doświadczenia, a także to, co nam przekazali w swoich genach czy tradycjach, a nie gołe nazwiska.

 

Miejsce

Ktoś mógłby powiedzieć, że co ciekawego można odkryć i napisać, gdy rodzina od wieków albo lat mieszka w tym samym, średnio ciekawym domu, np. na zabudowanej ulicy. Ale nawet najbrzydsze podwórko może stać się miejscem fascynujących wydarzeń – zabaw na trzepaku czy kopania piłki na podwórku, zawiązywania przyjaźni. My, wnuki Zofii i Piotra, mieliśmy – nadal mamy -  to szczęście, że rodzinne gniazdo Kulawików (i Rudych) znajduje się w urokliwej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, na skraju Pustyni Błędowskiej, gdzie w okolicy płyną krystalicznie czyste wody i szumią zdrowe świerkowo-sosnowe lasy.

Nasze pobyty skutkowały nie tylko dobrym zdrowiem, ale miały wpływ na niektóre wybory życiowe. Zacytuję tu wypowiedź mojej siostrzenicy Karoliny:

Jedno z pierwszych wspomnień, jakie mam z dzieciństwa, dotyczy właśnie Chechła, jeszcze za życia prababci Zosi. Pamiętam, że wzięła mnie ze sobą, by zaprowadzić krowę na Skołkę na kawałek wydzielony na pastwisko i że zbierałam po drodze kwiatki. Pamiętam też mgliście sianokosy za górą i wykopki ziemniaków na Skołce. Zastanawiam się dzisiaj, na ile te wczesne doświadczenia ukształtowały ciągoty do natury, koni i wyboru rolnictwa jako kierunku edukacji.

Zbudowany pod koniec lat 50. dom jest bardzo zwyczajny, żadnych lochów, korytarzy, tajemniczych zakamarków, ekscytujący był tylko mocno zakurzony strych, na który babcia nie pozwalała wchodzić. Ale były też podwórko z groźnymi, broniącymi dostępu do wychodka gęsiami i krowami, a przede wszystkim stodoła, miejsce znakomitych zabaw. Dziś stodoły nie ma, zachowały się tylko deski, które zdobią ścianę domu Krzysztofa. Działo się w tym obejściu dużo, np. to, że byk wziął Jurka na rogi

Dom w Chechle zawsze budził we mnie jakieś poczucie bezpieczeństwa. Była kuchnia, po której krzątała się babcia, i to światełko z małej lampki w jej oknie. Lubiłam wracać tam po ciemku i widzieć to światełko.

Przytaczam ten cytat po to, aby powiedzieć, że miejsca stają się ważne nie tylko przez to, jakie są, ale czym są i z jakim rodzajem i ładunkiem emocji są związane. Dzięki temu najskromniejsza nawet „chata” może stać się miejscem magicznym.

Pisanie takich rodzinnych dziejów ma także duży walor dokumentacyjny, ponieważ pozwala utrwalić obraz przeszłości, rzeczy minionych, a dla młodszych generacji z pewnością dziwacznych i mało zrozumiałych. I znów odwołam się do tekstu:

Tamtego dawnego Chechła z lat 70. i 80. XX w. już nie ma. Starzy mieszkańcy wsi, pamiętający Piotra i Zośkę, wymarli. Na ulicach rzadko rozbrzmiewa głos pozdrawiających się ludzi, którzy nawet do sklepu i kościoła jeżdżą samochodami. Od lat nie słychać ryku krów wracających z pola (i ozdabiających ulice krowimi plackami), nie ma wałęsających się gęsi. I nie pieją koguty. Podwórka nie są już upstrzone odchodami drobiu. Na rynek nie zajeżdża pękaty niebieski „pekaes” – autobus Polskiej Komunikacji Samochodowej zwożący ludzi z pracy w Kluczach, Jaroszowcu czy Olkuszu. W ogóle bez samochodu trudno się teraz obejść. W dobrze zaopatrzonych sklepach, jest nawet market „Biedronka”, panuje samoobsługa. Nie trzeba stać w kolejce między wiejskimi kobietami i czekać, aż sprzedawca odważy im cukier, odkroi marmoladę albo wsypie do tytki „jakichś” cukierków. I dopiero wtedy łaskawie zauważy i obsłuży dzieci.

Dla osoby, która podejmie się pisania rodzinnej historii, ale jest osobą uczestniczącą w dawnych wydarzeniach, będzie to bardzo emocjonująca podróż w przeszłość, czego i ja doświadczyłam, szczególnie gdy wraz z wujkiem Alkiem i kuzynami zasiedliśmy do wspomnień, nieraz zaśmiewając się z nich do łez. Mnie towarzyszyła jednak cały czas refleksja nad nieudanym życiem babci Zofii, o którym nie mówiła wiele, ale co teraz uświadamiam sobie bardzo wyraźnie. A jeszcze bardziej to, jak wiele pytań pozostało bez odpowiedzi.

Ostatnia kwestia związana z pisaniem to to, czy jest to zadanie trudne, wymagające specjalnych umiejętności. Moim zdaniem nie, bo jeśli ma się dużo informacji, to trzeba tylko wziąć pióro do ręki, usiąść wygodnie i pisać. Ja biorąc się za pisanie nie sądziłam, że tekst się tak rozrośnie (a pewnie także i kuzyn, który obiecał książkę wydrukować). Jeżeli podejmie się tego osoba młodsza, tekst będzie bardziej faktograficzny. Jeśli uczestnik wydarzeń, pamiętający osoby portretowane – nasyci je emocjami, ubarwi własnymi wspomnieniami.

Początkowo książka miała być pisana w trzeciej osobie, ale Jurek i Krzysiek namówili mnie, aby była to moja osobista narracja. Starałam się jednak bardzo, abyśmy wszyscy poczuli się autorami, aby tych nie moich wspomnień było jak najwięcej.

PODSUMOWANIE

Mam nadzieję, że „My z Chechła” spełni w mojej rodzinie liczne cele, jakie mi przyświecały, a są nimi:

- przekazanie i ocalenie wiedzy na temat naszych przodków

- pokazanie lub pozbawienie anonimowości ludzi, którzy uwiecznieni zostali na zdjęciach

- zintegrowanie rodziny choć na kartach książki – chciałam, aby spotkali się na nich ci członkowie rodziny, głównie piąta generacja – prawnukowie Zofii i Piotra, którzy praktycznie już się nie znają

- wzbudzenie dumy poprzez przedstawienie dokonań przedstawicieli Rudych i Kulawików

- wzbudzenie refleksji nad tym, jakie wartości, które wynieśliśmy z tej rodziny, chcielibyśmy ponieść dalej. Dla mnie bardzo ważna była gościnność dziadków i wujków, że gość był mile widziany nawet o północy, kiedy to wstawali bez skargi z łóżka, aby dać jeść synowi, który przyjeżdżał z Katowic z kolegą.

Teraz już państwo rozumiecie, co oznacza tytuł „My z Chechła”. My to nie tylko zbiór osób wywodzących się z tej wsi, ale wspólna tożsamość, tradycje, wartości. 

 

Dziękuję.

 

czwartek, 20 kwietnia 2017

Forever and ever water

“If one can not defeat the enemy, befriend him”. This rule Dutch people, always struggling with water, have mastered to perfection. Pre Medieval Netherlanders used to say that “Deus mare, Batavus litora fecit”, what means: “God created ​​the sea, but the Batavians (Dutch) the coasts”. Also nowadays they say proudly that God created the world, but the Netherlands was created by them. more about "water by the Dutch people" in the story from "Holandia bez tajemnic" (Holland without secrets): http://www.holandiabeztajemnic.pl/?page_id=435&lang=en
Available also in Dutch, Polish and Russian languages. 


Patriotic mansions

Foreigners visiting Poland must notice the distinctive style of a contemporary single-family housing – houses which entrance is decorated with columns, often topped by a triangular pediment, or something in betweenThis style, referring to the architecture of the old Polish manor houses from late 18th – 19thcenturies (called in Polish: “dwór” or “dworek”) – has become very popular since the 1990s. Unfortunately, only a few projects can be considered as successful. More on it in the story "Patriotic mansions" – on Polen voor Nederlanders website. Available in English, Dutch, Polish and Russian languages.

http://www.polenvoornederlanders.nl/?page_id=17136&lang=en


A Lost Erasmus Library

One of the more interesting Polish-Dutch traces is connected with Erasmus of Rotterdam and Jan Łaski, known in the Western Europe as Johannes a Lasco.  Both men were joined by the friendship, humanist interests and the library of the Dutch philosopher. Unfortunately, very few books of the huge Erasmus collection containing over 400 titles survived up today and the fate of the rest is unknown. In the article  "A Lost Erasmus Library" you will find few information about it. 
The article is available in English, Dutch and Polish version on Polen voor Nederlanders website.

http://www.polenvoornederlanders.nl/?page_id=18248&lang=en

czwartek, 27 października 2016

Letters from Holland 2014

In 2014 it is rather difficult to write something insightful about the Netherlands. Everyone who went there with a travel office saw the country in a mandatory nutshell: Amsterdam and its canals, Rijksmuseum, The Hague, windmills and a milk farm where it was necessary to purchase local cheese and clogs.
But I tried. My "Letters from Holland 2014" refer to “Letters from Holland” written in 1932 by the Czech writer Karel Čapek.  The story is published on HOLANDIA BEZ TAJEMNIC (Holland without secrets) website (in Polish, Dutch, English and Russian languages).



piątek, 1 maja 2015

How to make a website reflecting two cultures

This is an article written by Renata Głuszek for Multilingualism in the Educational Space. Issue VI, published by Udmurt State University, Russia, 2014. The article describes the possibilities of using a website for comparative study of cultures.  It concerns  the website "Polen voor Nederlanders", but the problem raised are related to intercultural communication in general and the ways of bringing people together.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Polen voor Nederlanders


Od wieków kontakty między Polską a Niderlandami były intensywne i choć w ostatnich latach jeszcze bardziej się zacieśniły, ojczyzna Kopernika i  Szopena wciąż pewnie pozostaje dla przeciętnego Holendra krajem mało znanym, a może i niezbyt ciekawym.
Na naszej stronie internetowej znajdzie on - a także każdy cudzoziemiec władający językiem angielskim czy polskim – ważne informacje o kraju nad Wisłą, jego historii, walorach turystycznych, a także artykuły ciekawostkowe i sporą garść informacji związanych bezpośrednio z obecnością Holendrów na polskiej ziemi i pamiątkach, jakie po sobie pozostawili. 

Przepiękny pałac Marianny Orańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim